Późny zimowy wieczór w ciepłej herbaciarni duszpasterstwa KUL. Wolontariusze zebrani przez brata Damiana dyskutują jak ma wyglądać logo oraz hasło wolontariatu. Ostatecznie wybraliśmy „Kirgistan 2016. W Górę” oraz logotyp w formie trójkątów gór, ze strzałką wektora oraz górującym krzyżem (Droga w górę odnosi się nie tylko do fizycznej podróży do Kirgizji, krainy o wybitnie górzystym charakterze, ale także do wzrastania duchowego, jak i wędrówki, którą jest życie każdego z ludzi). Wśród różnych pomysłów na krótki slogan pojawił się i mój: „Kirgistan 2016. Zawsze pod górę”. Kto by pomyślał, że grudniowy słowny żart, za niecałe sześć miesięcy stanie się tak realny.

PROLOG: SKAZANI NA SUKCES

Przed wyjazdem do Kirgizji spotykaliśmy się w różnych okolicznościach. Były to spotkania grupy, takie z modlitwą, z refleksją na temat fragmentu Pisma Świętego, na których nie brakowało żartów i herbaty. Były to zbiórki pieniędzy przy kościołach. Był to wyjazd formacyjny do Wilna, podczas którego poznaliśmy naszych misyjnych przyjaciół i litewskich wolontariuszy. Były pełne stresu wywiady radiowe. Były też spotkania o nieco luźniejszym charakterze. Niezależnie od tego jakie to były spotkania, zawsze była rozmowa o Kirgistanie, o celu naszej misji, o obawach, o nadziejach. Wierzę, że oprócz nas, wolontariuszy, na każdym ze spotkań był ktoś jeszcze. Mowa o Duchu Świętym. Gdyby nie On, nie jestem pewien czy w moim sercu byłoby wystarczająco dużo Mądrości, Rozumu, Rady, Męstwa, Pobożności, Umiejętności i Bojaźni Bożej, by sprostać zadaniom jakie czekały w Kirgizji. Jestem przekonany, że gdyby nie opieka Parakleta, nasz przylot dwudziestego piątego czerwca do Biszkeku nie byłby możliwy.

Późną nocą, po kilkunastogodzinnej podróży pojawiliśmy się na biszkeckim lotnisku. Na miejscu czekali na nas jezuici – Ojciec Remigiusz i Ojciec Adam. Po zapakowaniu siebie i bagaży do dwóch samochodów, ruszyliśmy na początek naszej podróży po Kirgizji, krainie tak ciekawej, jak również przez nas niezrozumiałej i dziwnej. Ojciec Remigiusz, jezuita wykazujący nieprzeciętne zamiłowanie do żartów, ironii i dystansu, już w samochodzie powiedział nam, że cokolwiek się nam uda zdziałać w Kirgistanie, już jest sukcesem. Patrząc na szpalery topól, oświetlone samochodowymi światłami, nie byłem przekonany do końca czy słowa jezuity to ironiczny żart czy miały zalążek prawdy; byłem już za bardzo śpiący, żeby dobrze to rozeznać.

EPIZOD I: KROWA NA WYSOKOŚCI

Biszkek, Dżalalabad, Osz, noce na podłodze, setki kilometrów; mijane po drodze całkiem niezłe auta Kirgizów, (często z kierownicą po prawej stronie), pasące się konie, autentyczne jurty pasterzy oraz jurty dla turystów, w których można kupić miód, napić się kumysu, zjeść lepioszkę i kurtab – słone kulki serowe. Ponadto przez okno wynajętej taksówki widziałem cmentarze o całkiem orientalnym charakterze, skromne lepianki, meczety, stoiska sprzedawców arbuzów i melonów. Te bogate i obce dla mnie obrazy nie zdążyły się jeszcze utrwalić w mojej świadomości, gdy już po kilku dniach przemieszczałem się wraz z katolickimi dziećmi (Julą, Olesią, Saszą, Albertem, Ruslanem oraz Antonim) po krętych i stromych ścieżkach górskich. Jeden nieuważny ruch kierownicy mógłby być tragiczny w skutkach, jednak kirgiski kierowca pewnie pokonywał kolejne metry drogi, paląc spokojnie papierosa, trąbiąc co jakiś czas na krowy wlekące się po drodze. Pierwszego dnia, zanim zapadł zmrok, udało się nam rozłożyć obozowisko: duży dwuizbowy namiot dla uchodźców oraz trzy mniejsze. Zimny, rześki poranek w dolinie nie zachęcał do pobudki. Mimo to dziewczyny już przed ósmą, krzykiem pobudki postawiły obóz na nogi. Potem stawaliśmy w krąg, łapaliśmy się za ręce, odśpiewywaliśmy: „Oto jest dzień”, modliliśmy się słowami: „Ojcze nasz” i przekazywaliśmy uścisk dłoni. Ten poranny rytuał towarzyszył nam w górach codziennie rano.

Razem z Moniką, Bartkiem, Kasią, Anią, no i bratem Damianem zajmowaliśmy się organizowaniem obozowego czasu i pomocą w realizowaniu misyjnych zadań ojcu Adamowi. Mimo iż wymyślany przez nas grafik był tak bogaty, iż dzień okazywał się za krótki, to każdy z nas przeżywał trudności. Pod koniec każdego dnia dzieliliśmy się naszymi wrażeniami i spostrzeżeniami. Tym spotkaniom towarzyszyły, oprócz radości, także rezygnacja i gorycz porażek. Do dziś ciężko mi jasno określić na ile przyczyny do narzekań były prawdziwe, na ile wychodziło zmęczenie, a na ile po prostu nasza polska przypadłość. Paradoks pierwszego obozu polegał ba tym, że przygotowywaliśmy się do niego w nadzwyczajnym pośpiechu, ponieważ czekali na nas i liczyli mieszkańcy domu dziecka. Jak się później okazało na miejscu, nie tylko nie było namiotów, ale przede wszystkim brakowało dzieci (były zupełnie w innym miejscu niż górski obóz). Według późniejszych ustaleń, dzieci miały przyjechać w czwartek po obiedzie, a w środę ich wizytę poprzedzić miał przyjazd współorganizatorów kolonii. Jakież było nasze zdziwienie, gdy w środowe popołudnie, podczas naszych codziennych obowiązków, pojawił się samochód załadowany dziećmi z Arawania. Ponadto liczba uczestników z domu dziecka, którzy przyjechali różniła się od liczby uczestników z listy deklarowanej.

Mimo różnych i zmieniających się okoliczności, jako wolontariusze, codziennie staraliśmy się o uporządkowany grafik i jego realizację. Były wspólne posiłki, grupowe mycie zębów nad górskim potokiem, długie spacery wzdłuż górskich ścieżek, odwiedziny rodzin pasterzy zamieszkujących trudnodostępne szczyty, gry w piłkę, gry w karty, konkurencje sportowe, warsztaty malowania koszulek, rysowanie tatuaży na dziecięcych rękach, malowanie dziewczęcych twarzy i sesje zdjęciowe, zbieranie patyków na ognisko, porządkowanie obozowiska. Ojciec Adam posługując się swoim alpinistycznym doświadczeniem, zorganizował ściankę wspinaczkową. Jezuita codziennie dbał również o bezpieczeństwo podczas górskich spacerów. Podczas wypraw pokonywaliśmy duże wysokości, wolontariusze w butach trekkingowych, dzieci – w klapkach z tworzywa. Radość ze zdobytych szczytów studził widok krów, które za każdym razem patrzyły się na nas z politowaniem. Krowy zawsze były o metr wyżej.  Siły na stawianie czoła codziennym obowiązkom czerpaliśmy nie tylko z wartości odżywczych specjałów miejscowej kuchni – ryżu, baraniny, arbuza, ale przede wszystkim z chleba. Codziennie był czas na posilenie się eucharystycznym chlebem i Słowem Bożym.

Opuszczając górski obóz miałem niezwykłą radość w sercu i łzy w oczach. Tęsknię za kirgiskimi i uzbeckimi dziećmi. Może nie potrafiliśmy się porozumiewać w jakimś ludzkim języku, ale mimo to tworzyliśmy duchową wspólnotę. Nie wiem jak u innych wolontariuszy, nie wiem jak u dzieci, ale u mnie w sercu i pamięci jest zielona dolina, irytujący niekiedy szum rwącego potoku, stada owiec i krów, które gna stary Kirgiz na ośle, ukrywający pod kołpakiem włosy, a w torbie – serowe kulki. Pośród tego sztafażu są dzieci, różnego wzrostu, w różnym wieku, każde z nich ubrane pstrokato, ale w różnym kolorze; każde z nich jednak szczęśliwe. Widzę Zulię w żółtym ubranku i czarnej czapce, widzę Ojca Adama w czarnym kapeluszu, który chroni od słońca pobłażliwie patrzące oczy jezuity, widzę małego Ruslana w porwanych klapkach i zszytych niedbale dresach. Niecały tydzień wystarczył, żeby nieśmiały i skryty chłopiec otworzył się choć trochę na wolontariuszy, a na jego twarzy zagościł uśmiech.

EPIZOD II: TRUDNE DORASTANIE

Noc ciemniejsza niż mój najciemniejszy atrament, czasem widać migoczące w oddali światła oraz ich odbicia w tafli wody, wyżej gwiazdy. Po krętej drodze mknie bus, wewnątrz którego skaczą, w rytm dziurawej drogi, zmęczone ciała wolontariuszy. Zanim zasnąłem na podłodze w sali dziecięcego ośrodka wypoczynkowo-rehabilitacyjnego, w Kirgizji nastała najpóźniejsza noc. Mroczne preludium całkowicie zrekompensował poranek. Myślałem, że ośnieżone szczyty gór skąpane w pastelowych barwach wschodzącego słońca są najwspanialszym tekstem niewypowiedzianej jeszcze porannej modlitwy. Jakie było moje zdziwienie, gdy odkryłem, że naprzeciw istnieje drugi chór odśpiewujący jutrznię, lazur wód Issyk-Kul. Nieskończone słone wody okazały się nie morzem, a jeziorem, zaś kłębiące się nad horyzontem tafli chmury – pasmem gór. Epicki widok zapadł w pamięć głębiej niż sięgać może dno kirgiskiego jeziora. Po skończonej modlitwie przyszedł czas na całkiem proste, zwykłe, ale angażujące obowiązki wolontariusza.

Pierwsze dni polegały na pomocy przy animacji czasu wolnego dzieciom. Wspólne gry, zabawy, zmywanie naczyń i pomoc w kuchni sprawiły, że dzieci stawały się coraz bardziej znajome i bliskie. Przykry był fakt, że nagle, bez wcześniejszych zapowiedzi, co jakiś czas przyjeżdżał bus, który zabierał w drogę powrotną, dzieci, z którymi kontakt stawał się coraz lepszy. W pamięć zapadła mi szczególnie grupa dzieci niepełnosprawnych. Mimo, że było to kilka osób, większość z nich wymagała szczególnej troski i opiekuna. Bartek bardzo często zasiadał przed klawiszami pianina i ożywiał je sprawną grą. Na początku było to miłe dla ucha, po kilku dniach co najmniej nieznośne. Jedno wydarzenie zmieniło moje podejście. Starsza kirgiska przyglądając się muzycznym wyczynom Bartka, podeszła do niego i poprosiła o występ dla niepełnosprawnych dzieci. Koncert odbył się, pojawiły się wszystkie dzieci, sprawne i te z problemami. Nie jestem melomanem, ale widząc radość w oczach słuchaczy, w pewnym momencie uroniłem łzę. Przez następne dni Bartek przesiadywał z chorymi dziećmi i uczył gry na pianinie i gitarze. Pewien chłopiec z porażeniem, bardzo często pytał się o Bartka, prosząc o naukę gry i rozmowę. To doświadczenie pozytywnie zapisało się w mojej pamięci. W sobotnie południe ośrodek stał się prawie pusty; pozostał personel, wolontariusze i kilka pokoi do sprzątnięcia. Nie zwlekając, wygrzebaliśmy ze składziku odpowiedni sprzęt, w tym drewniane deski na trzonku (kirgiska odmiana mopa).  Słońce jeszcze nie zaszło, a idę o zakład, że z drugiej strony jeziora, widać było mieniący się w oddali punkt – nasz ośrodek błyszczący czystością i przykładem.

Szykowaliśmy poniedziałkowy obiad, rozlokowując na stołach talerze i potrawy, gdy nagle szczęk rozkładanych sztućców przerwały dźwięki zza okna: pisk opon, po którym nastąpił gwar rozmów i śmiechu. Oto przyjechały franciszkanki – siostra Pawła, siostra Maksymiliana oraz grupa dwudziestu pięciu nastolatków. Rozpoczął się intensywny tydzień kolonii dla młodzieży katolickiej. O ile my we własnym zakresie staraliśmy się o rozsądny porządek dnia, o tyle zakonnice miały przygotowany skrupulatny plan na każdy dzień. Pomiędzy poszczególnymi punktami trudno było wcisnąć choćby szpilkę, mimo to udało nam się nie tylko świetnie współpracować, ale i zorganizować autorskie zajęcia. O ile siostra Pawła, bardzo radosna i nadto roześmiana, potrafiła odpowiednio energicznie i stanowczo postępować z kirgiską młodzieżą, o tyle nam nie szło tak gładko. Pierwsza noc w pokoju z grupą chłopców w wieku gimnazjalnym, dla Bartka i mnie nie wypadła pomyślnie. Myślałem, że jeżeli chłopaki pójdą spać bardzo późno, ich pobudka będzie adekwatnie późna. O siódmej rano przekonałem się, że nie. Poranna kawa zrekompensowała nieprzespane godziny, a myśl o realizacji obowiązków działała inspirująco. Wspólne tworzenie kartek okolicznościowych, malowanie wzorów na płóciennych torbach kolejnego dnia, sportowe zawody cieszyły się dużym zainteresowaniem i zaangażowaniem. Pewnego razu chłopcy z Damianem i Bartkiem pojechali na wieczorny obóz w góry, a dziewczyny, siostry, wolontariuszki i Marek zostali nad jeziorem. Podczas gdy młodzież pod okiem Damiana rozkładała obóz, dziewczęta dekorowały koszulki oraz poddawały się zabiegom kosmetologicznym Moniki i Marka. Dziewczynki, które zażyczyły sobie makijażu, miały okazję brać udział w sesji zdjęciowej. Całkiem przyziemnym wydarzeniom towarzyszyła codzienna modlitwa oraz, na ile było to możliwe, posilenie się Ciałem i Słowem Bożym. Siostra Pawła i Maksymiliana dbały o katechezę młodzieży i duchowe owoce swoistych rekolekcji.

EPILOG: DUCHU PRZYJDŹ

Podczas całego wolontariatu praktykowaliśmy wspólną modlitwę oraz rozważania czytań biblijnych. Jeden z fragmentów zapadł mi głęboko w pamięci, chyba dlatego, że stanowi doskonałą ilustrację całego wolontariatu. Ustęp Ewangelii opowiada o tym jak Piotr przychodzi do Jezusa i całkiem po ludzku pyta się w imieniu swoim i apostołów co dostanie za to, że opuścili wszystko i poszli za Nim. Jezus odpowiada uczniowi: „Zaprawdę, powiadam wam: Nikt nie opuszcza domu, braci, sióstr, matki, ojca, dzieci i pól z powodu Mnie i z powodu Ewangelii, żeby nie otrzymał stokroć więcej teraz, w tym czasie, domów, braci, sióstr, matek, dzieci i pól, wśród prześladowań, a życia wiecznego w czasie przyszłym”. Po wszystkich doświadczeniach wolontariatu, opisanych i nieopisanych, czuję, że realnie więcej otrzymałem, niż dałem, mimo że opuściłem swój dom tylko na ponad trzy tygodnie i nie doświadczyłem prześladowań. Tęsknię za Kirgizją, miejscem, w którym Alicja z krainy czarów czułaby się jak u siebie. Mam nadzieję, że ten krótki czas, w którym otrzymałem aż nadto domów, matek i dzieci, będzie rzutował na resztę mojego życia, tak jak Duch Święty chce.

Marek Czeżyk, wolontariusz w projekcie Kirgistan 2016 W Górę