Niedziela popołudnie, 19 stycznia. Większość ludzi żegnała się właśnie z weekendem przygotowując z westchnieniem na pierwsze tchnienie poniedziałku. Tymczasem na Bobolanum w Warszawie u Jezuitów nikt się nie żegnał, wręcz przeciwnie – wrzało już jak w ulu, albo raczej jak w wieży Babel.

Słowa powitania w różnych językach mieszały się ze śmiechami, przyjacielskimi poklepywaniami po ramieniu, radosnymi okrzykami wydawanymi przez najmłodszych, dźwiękami przesuwanych krzeseł, nieśmiałym piskiem mikrofonu, który próbował się odnaleźć w tej przestrzeni i próbami muzycznymi zespołu, który jak co roku zebrał się właśnie na te właśnie okazję. Wszystko to stanowiło naturalne preludium do kolędowania, które za chwile miało się rozpocząć – kolędowanie organizowane po raz ósmy wspólnie z Jezuickim Centrum Społecznym „W Akcji”.

Kolędowanie nie byle jakie, bo międzykulturowe, kolędowanie szczególne, bo dla pokoju. Z tymi, którzy wiedzą, bo odczuli jego brak na własnej skórze, a w jego poszukiwaniu musieli opuścić swoje ojczyzny, ­domy, bliskich. Z tymi, którzy, mimo iż nie doznali skutków wojen i prześladowań, umieją docenić znaczenie pokoju.

Głos każdego człowieka jest unikalny, niczym odcisk palca, dlatego też i ten chór, który zawiązał się na ten jeden wieczór miał w sobie coś niepowtarzalnego – głos wielu kobiet i mężczyzn z różnych części globu zjednoczony w jednym śpiewie, witający Tego, który nas wszystkich stworzył braćmi, tego, który przynosi Pokój i Miłość.

Zaczęło się tradycyjnie od kolędy polskiej. Hej, kolęda, kolęda! Brzmiało gromko po każdej zwrotce. Chwilę później muzyka zabrała nas na Białoruś, by obchodząc domy i dwory życzyć gospodarzom powodzenia w nowym roku. Uparty osiołek nie chciał zawieźć kolędników do stajenki i trzeba było mu zaśpiewać po hiszpańsku, by się pośpieszył, póki gore gwiazda. Jak pastuszkowie już przybieżeli do Betlejem i usłyszeli dobrą nowinę, to się nią podzielili, a ta rozprzestrzeniając się na cały świat sprawiła, że tego wieczoru na Rakowieckiej znaleźli się między innymi też kolędnicy z Jordanii, Rwandy, Kongo, Kamerunu, Indii, Filipin, Wielkiej Brytanii, Egiptu, Peru. Ale na śpiewach się nie skończyło, bo afrykańskie rytmy nie pozwolą usiedzieć w miejscu, zatem Jezus został nie tylko sowicie ośpiewany, ale też otańczony.

Był czas na śpiew i taniec, ale też i czas na spotkanie. Niczym w domu dobrych znajomych, gdzie każdy czuję się swobodnie, bo wie, że jest akceptowany takim jakim jest, a jego inność nie jest barierą, lecz wartością dodaną. Mali Egipcjanie Karas i Marcelino zaśpiewali też kolędę po polsku. Zapewne zachęceni przykładem Jasia, który bez żadnej tremy wygrał pięknie na gitarze „Przybieżeli do Betlejem”. Całość zamknęła kolęda szczególna, bo chyba nie ma kraju na świecie, w którego repertuarze w języku ojczystym nie znalazłaby się „Cicha Noc”. Tego wieczoru każdy miał szansę zaśpiewać ją zgodnie z rodzimą melodią serca.

Dobrze było zobaczyć znane już z zeszłego roku twarze. Dobrze było przypomnieć sobie zasłyszane już częściowo w zeszłym roku kolędy i nauczyć się nowych. Dobrze było śpiewać jednym głosem. Dla Jezusa. I dla Pokoju. Spotkanie takie jak to przypomina, że choć Bóg stworzył nas tak różnymi od siebie, to jednak tak wiele nas łączy. Abyśmy byli jedno.

Luiza Chrzanowska