Kiedy pierwszy raz nasze stopy dotknęły czerwonej, gliniastej ziemi Meghalaii, naszym oczom ukazał się fundament i sterczące, niedokończone kolumny czegoś, co miało stać się kościołem. Gdy dzisiaj patrzę na zdjęcie ładnie już prezentujących się kształtów zadaszonego budynku, przypomina mi się cała historia projektu, który zaczęliśmy dokładnie rok temu. Historia pragnień, ludzkiej dobroci i hojności, wysiłku, współpracy, przygody, gościnności, przyjaźni i wszechobecnej łaski.

 

Na początku trzeba było zbudować zespół, który zajmie się projektem (wolontariat misyjny w JCS-ie opiera się przede wszystkim na zaangażowaniu świeckich wolontariuszy). To był czas trudnych decyzji. Przecież każdy ma swoje plany, marzenia, relacje, pracę lub studia. Ustawienie swoich priorytetów tak, aby móc w pełni zaangażować się dla dobra innych, wymagało dużej odwagi i determinacji w realizacji pragnień. Oprócz tego dochodzi też odpowiedzialne przyjęcie ryzyka zachorowania na malarię, dengę czy inne tropikalne choroby. Nie chodziło przecież o ciekawą wycieczkę w grupie przyjaciół, ale o prawdziwe oddanie siebie, swojego czasu i energii, by pomóc potrzebującym. Ostatecznie udało się uformować dziewięcioosobową grupę młodych ludzi, którzy zdecydowali się wyruszyć na drugi koniec świata, aby dać świadectwo solidarności i chrześcijańskiego braterstwa (dodatkowo dwie osoby, które nie wyjechały do Indii wniosły nieoceniony wkład, uczestnicząc przez osiem miesięcy w przygotowaniach do wyjazdu i zbieraniu funduszy).

 

“Lawhuleng nie ma na żadnej mapie świata” – zaczął swoje charyzmatyczne kazanie podczas pierwszej mszy w naszym nowym kościele ojciec Hector D’Souza, jezuita odpowiedzialny za projekt budowy kościoła – “ale jest w sercu Boga i tych, którzy usłyszeli jego głos”. Rzeczywiście miejsce do którego się wybraliśmy jest bardzo odległe (od najbliższego miasta dzieli je półtora godziny jazdy jeepem z napędem na cztery koła po pagórkowatej, prawie nieprzejezdnej w deszczu drodze). Żyje w niej wspólnota dwudziestu rodzin. Choć ich prostota i gościnność jest niesamowita, to jednak nie chroni ich to przed niebezpieczeństwem chorób, klęsk naturalnych, czy agresji “wyższej” cywilizacji. Istnieje ogromna potrzeba zatroszczenia się o tych cudownych, ale bezbronnych ludzi, nauczenia ich jak mogą się wspierać i radzić sobie, w przypadku niespotykanych przez nich do tej pory zagrożeń. Jezuici z prowincji Kohima w północnych Indiach dbają więc o edukację dzieci, a kościoły które stawiają w takich wioskach jak Lawhuleng są naturalnym miejscem budowania miejscowej wspólnoty, która ma poczucie powiązania z szerszą społecznością kościoła w Meghalayi, a przez nasz projekt również z całym Kościołem powszechnym. Koszt budowy takiego budynku to 25 000 dolarów – suma nieosiągalna dla mieszkańców wioski. Dlatego potrzebowali nas — Kościoła z Polski. Ogromna była ich radość i wdzięczność, kiedy przywieźliśmy im całą kwotę. Wybudowanie tak potrzebnego dla nich budynku było już tylko kwestia czasu. “A gift of friends from Poland” – taki napis widniał na ogromnym banerze na środku kościoła podczas pierwszej mszy, w której uczestniczyliśmy na koniec naszego pobytu; po zakończeniu wszystkich prac, zostanie on umieszczony na tablicy przy samym wejściu. Tak wyrazili swoją wdzięczność i pamięć tysiącom ludzi w odwiedzonych przez nas parafiach, którzy bardzo hojnie odpowiedzieli na prośbę o pomoc. Podczas kwest mocno dotknął nas – wolontariuszy – fakt, gdy ludzie wrzucali do puszek swoje ciężko zarobione pieniądze, po to by pomóc tym nieznajomym dwudziestu rodzinom w nieznanym dla nich miejscu. Doświadczyłem wtedy, jak wielkie pokłady dobra tkwią w ludziach. Bezinteresowna dobroć była czymś bardzo realnym.

 

“To dziecko nie ma imienia. Dostanie je podczas chrztu w naszym nowym kościele” – odpowiedziała na pytanie Marty (jednej z wolontariuszek) młoda kobieta, trzymająca niemowlę na rękach. To pokazuje jak bardzo Ci ludzie pragnęli tego miejsca modlitwy. Przez dwa lata czekali i modlili się za nas. Gdy wreszcie przyjechaliśmy od razu poczuliśmy się jak w domu. Zostaliśmy zaproszeni by dzielić z nimi ich życie. Mieszkaliśmy z nimi, jedliśmy z nimi, pracowaliśmy z nimi i bawiliśmy się z ich dziećmi. Nie znaliśmy ich języka, ani oni nie znali polskiego. Czasem angielski pozwalał na prostą komunikację. Gdy zapraszali nas do swoich domów, by usiąść i wypić herbatę, nie używaliśmy zbyt dużo słów, jednak proste gesty wystarczyły, żeby pokazać jak my byliśmy ważni dla nich i jak oni stali się ważni dla nas. Po paru dniach zaczęliśmy rozpoznawać imiona i charaktery dzieci oraz przebywających z nami dorosłych. Powoli rozmowy po angielsku stawały się coraz dłuższe, a nawet w celu lepszej komunikacji uczyliśmy się najważniejszych zwrotów miejscowego języka Khasi. W taki sposób nawiązaliśmy prawdziwe i głębokie więzi.

 

Nasz plan dnia był prosty. Rano od 6:00 do 9:00 chodziliśmy do szkoły prowadzić lekcje, później pracowaliśmy na budowie, natomiast gdy kończyliśmy naszą pracę czekały już na nas dzieci, żeby wspólnie grać w piłkę albo uczyć się tańczyć. Fascynujące było widzieć, jak dorośli z wioski, łącznie z robotnikami pracującymi na budowie, siadali i patrzyli na naszą zabawę, jak na jakieś niesamowicie interesujące widowisko, reagując często szczerym śmiechem i brawami. To było dla nas ogromne świadectwo tak autentycznego przeżywania wspólnoty.

 

Każdy dzień był dla nas z jednej strony bardzo wyczerpujący, z drugiej jednak ogromnie satysfakcjonujący. Pod koniec dnia chyba nie dalibyśmy rady wytłumaczyć dzieciom, że czas zabawy się skończył i już nie mamy sił. Jednak przed całkowitym wyczerpaniem ratował nas deszcz, padający prawie zawsze około godziny 17:00. Przyroda nadawała regularny rytm naszej pracy i naszemu życiu. Chyba że akurat towarzyszący nam ojciec Robert, proboszcz parafii, do której należy Lawhuleng, wstrzymywał deszcz. Naprawdę to zrobił! Kiedy mieliśmy akurat jechać o 17:00 do jezuickiego nowicjatu, powiedział że pomodli się, żeby deszcz nie padał. Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu nie spadła z nieba prawie ani jedna kropla. Wiara i modlitwa czynią cuda.

 

Na koniec naszego pobytu w Lawhuleng została odprawiona pierwsza msza święta w nowym kościele. Po mszy staliśmy na drodze ubrani w odświętne stroje Khasi, które otrzymaliśmy w ramach podziękowań – dziewczyny w kolorowych tharach, chłopaki w białe szale i korale (których pewnie nie założyliby nigdy w Polsce). Jeszcze ostatni taniec, zdjęcia, uściski i wypowiadane po angielsku, po polsku i w języku Khasi “dziękujemy”, “kochamy was”. Żegnaliśmy się z ludźmi z Lawhuleng, jak z rodziną. Zostawialiśmy za sobą ogromne dobro, którego staliśmy się częścią. Zabieraliśmy dużo więcej.

 

Dzisiaj gdy jesteśmy już w Polsce wciąż pamiętamy o rodzinach z Lawhuleng. Modlimy się za nich, kontaktujemy się przez maile, przesyłamy zdjęcia i pozdrowienia, czekamy z niecierpliwością na wiadomość o konsekracji kościoła. Jednak co dalej? Wciąż kolejne wioski w Meghalayi czekają na naszą pomoc. W planach jest jeszcze zbudowanie pięciu takich kościołów. Wierzę, że to się uda. Wierzę, że potrzebujemy się nawzajem.

Piotr Stanowski SJ