Kilka miesięcy przygotowań, setki wyciętych karteczek, kwesty, przykładowe lekcje angielskiego, zakup biletów i w końcu w sierpniu mogliśmy postawić nasze stopy na egipskiej ziemi. Miesiąc pełen różnorodnych doświadczeń, a przede wszystkim doświadczenia miłości.

Dla nikogo z nas decyzja nie była prosta. Już na początku pojawiło się wiele wątpliwości, bo Kair do najbezpieczniejszych miejsc nie należy. Jednak pragnienie było większe niż strach. Wybraliśmy i w tym wyborze chcieliśmy pozostać do końca.

Odliczanie zaczęło się kilka miesięcy przed wyjazdem. Wiedzieliśmy, że do wolontariatu trzeba się dobrze przygotować. Czekały nas nie tylko całodzienne zbiórki funduszy, które wsparły wolontariat i pozwoliły pomóc w Jezuickim Centrum w El – Matarei, ale przede wszystkim przygotowanie siebie samych do misji, którą z każdym dniem żyliśmy coraz bardziej. Nie było to proste zadanie, dlatego, że zespół zmieniał się wiele razy. A przecież, żeby coś razem stworzyć potrzebowaliśmy ciągle wzrastać, docierając się na wzajem. Tym co się nie zmieniało była gorąca chęć niesienia pomocy. Nawet nie potrafiliśmy wyobrazić sobie jeszcze, co, a właściwie kto czeka na nas w El Matareyi.

Cotygodniowe spotkania i częste zbiórki minęły bardzo szybko. Zdążyliśmy się poznać, bardzo polubić, ale też zorientować, że owocna współpraca to przede wszystkim ciężka praca… nad własnymi charakterami. Każdy z nas wnosił do zespołu coś niepowtarzalnego, dlatego wyjeżdżając czuliśmy, że jesteśmy gotowi na nasze wyczekiwane spotkanie. Kolorowe karty ze zwierzątkami, cyferki, literki, bloki, pluszaki, angielskie słówka, ale też balony i mnóstwo prezentów jakie wieźliśmy ze sobą, ledwo pomieściły się w walizkach. Na szczęście entuzjazmu, podekscytowania i radości nie trzeba było tam pakować, więc je też mogliśmy zabrać ze sobą. I to całe mnóstwo.

Pierwszego dnia w Jezuickim Centrum Społecznym w El Matareyi (miejscu, gdzie przez kolejne trzy tygodnie trwała nasza misja) nie zastaliśmy dzieciaków. Zostaliśmy oprowadzeni po placówce, orientując się dokładnie w potrzebach, na jakie przez czas naszego wolontariatu możemy odpowiedzieć. Byliśmy gotowi do działania. Kolejnego dnia poznaliśmy już dzieci, które od tej pory w każdej możliwej chwili dawały nam dowody na to, jak wielki sens miała nasza obecność wśród nich. Już pierwszego dnia wpadając nam w ramiona rozwiały wszelkie wątpliwości, jakie jeszcze rodziły się w naszych sercach. Dzięki nim Centrum, w jednej chwili, stało się naszym domem, bo przecież „Dom twój, gdzie serce twoje”. Choć na pierwszy rzut oka różniło nas tak wiele – pochodzenie, kultura, religia (część dzieci pochodziła z rodzin muzułmańskich), to wiedzieliśmy, że jesteśmy między swoimi. Dla nikogo z nas różnice nie istniały, bo łączyła nas niezwykła bliskość i Boża Obecność.

Nasze myślenie w czasie pobytu w Centrum zmieniło się. Na początku chcieliśmy dla nich zrobić jak najwięcej, ale dzieci szybko nauczyły nas, że najważniejsze jest nie to, z czym przyjeżdżamy, ale, że jesteśmy. Uważna obecność i czas zaowocowały postępami w poznawaniu angielskich słówek, dobrą zabawą, czy całkowitym wyremontowaniem jednej z sal Centrum. Niesamowite ciepło, jakim egipskie dzieci i inni mieszkańcy tego kraju obdarowywali nas od chwili wylądowania w Kairze, pozwoliło nam rozwinąć skrzydła i dać z siebie tak wiele.

Pojechaliśmy jako wolontariusze do ubogiej dzielnicy w Kairze – El Matareyi, żeby tam przez krótką chwilę dawać coś od siebie, a oprócz tysięcy drobnych podarków – uśmiechów, laurek, wyszeptanego setki razy kocham cię – otrzymaliśmy coś, co trudno opisać słowami, a co będzie z nami już zawsze. Na własnej skórze doświadczyliśmy tego, kim jest nasz bliźni.

Barbara Rozmus